Wtorek: 38,85 km; avg: 11.23 (sic!); max: 37.2
Pociąg. Pociąg to specyficzne miejsce w kulturze. Trochę jak kino, wszyscy jego widzowie korzystają z tego samego miejsca mimo tego że tak znacznie się różnią. Jedyny co ich łączy to kierunek jazdy. Całkowity mix klas społecznych.
My z naszymi rowerami siedzimy na końcu pociągu, co oznacza że wszędzie jesteśmy ostatni ;)
Co jakiś czas mamy gościa specjalnego: pijanego mężczyznę o tendencjach schizofreniczno-samobójczych. Ynteligent, klasa pierwsze i brak przywiązania do materii "Mogą mnie okraść, to znaczyć będzie że nie szanują mnie, ale oni mnie szanują. Jedynie Pan może bo Pan wie, może Pan ?!", bełkocze po czym... zasypia obejmując przednie koło roweru Gosi.
Powstrzymujemy jeszcze jego samobójczą próbę wyjścia za drzwi ostatniego wagonu i kładziemy się spać. Jedziemy na korytarzu pierwszej klasy, więc śpimy jak na pierwszą klasę przystało - na karimatach :)
Finanse:
Bilet: 38 + 4.50 za rower.
Po 14 godzinach jesteśmy w Bielsko! Samo oczekiwanie trwało nieco dłużej, czekaliśmy od Piątku na namiot, wcześniej czekałem na Gosie, w zasadzie zawsze się na coś czeka, mógłbym tak wyliczać. Ale oto jesteśmy! Dzielni, niewyspani z ochotą na góry, ciszę i ból.
Plan wyprawy był prosty: przez kilka dni jeździmy rowerami po beskidzie, wyznaczając trasy po szlakach turystycznych dla pieszych. Plan planem....
Jeśli miałbym kiedykolwiek definiować wolne jeżdżenie to nawiązałbym do dzisiaj. Trzy kilmetry pokonane (z naciskiem na "pokonane") w... dwie godziny! Po drodze łamie mi się but zaraz przy bloku SPD.
Nie oszczędził nas pociąg, nie oszczedziły nas Beskidzkie Góry. Krzyczałem żeby dodać sobie sił kiedy podprowadzałem rower pod kolejne stopnie szlaku, Gosia trzymała się dzielnie i nawet nie narzekała. Zuch kobieta.
Po pokonaniu Czopela (654) i Gaiki (808) decydujemy się na zjazd ku asfaltowi, skracając drogę o 4 kolejne szczyty. Cały czas na hamulcu zjeżdżamy w dół zielonym szlakiem.